Dziś: 6.5.2024
GŁÓWNA WYPRAWY OPIS GALERIA 


:)...
---------------

  08.07- wielka przeprawa w góry. Przeznaczyliśmy na nią cały dzień naczytawszy się uprzednio o możliwych postojach, zbieraniu 6 pasażerów do gran taxi i różnych tego typu. Poszło zadziwiająco sprawnie! Za 25Dh (nie chciało nam się targować długo) podjechaliśmy petit taxi na dworzec grand taxi. Dosłownie chwile zabrało zebranie 6 osób (choć oczywiście proponowano nam- turystom- podróż bez towarzystwa miejscowych, za okazyjną sumę 300Dh.. żeby było weselej- gdy jechaliśmy w 6+kierowca za osobę płaciliśmy 50, autochtoni 20..) i już ok 8.30 mknęliśmy w stronę Imlil- ostatniego miejsca z asfaltem. Ok 10 rano osiągnęliśmy cel (1700m. n.p.m.) I cóż począć z tak pięknie nierozpoczętym dniem?! Potrzebowaliśmy chwile na spokojne zastanowienie się. Zajrzeliśmy do Biura Przewodników. Znalazło się paru chętnych z ofertą noclegów czy prowadzenia nas w góry. Uznaliśmy, że jest za późno, by próbować osiągnąć schronisko (Refuge du Tubkal, 3207m. n.p.m.), a za wcześnie by zostać w Imlil. Zdecydowaliśmy się więc ruszyć do Arumdt- czyli wioski wyżej (odległość ok 1 godziny, wysokość 1940m. n.p.m.). Ubierając buty rozmawialiśmy z kilkoma właścicielami pokoi dla trekkerów- część odeszła zniechęcona, gdy wytłumaczyliśmy, że chcemy nocleg w Arumdt, a nie po drodze do Arumdt. Wybraliśmy ofertę, w której mieliśmy możliwość podjęcia decyzji po obejrzeniu lokum. Nasz gospodarz miał na imię Ibrachim i był przewodnikiem. Ostatecznie bardzo dobrze się stało, bo Arumdt nie było już turystyczna wioską (cottage, tak tą osadę nazwał syn Ibrachima, który prowadził nas do niej. Szybko i skrótami;). Było żyjącą i funkcjonującą na swoich prawach osadą. I jak tylko ruszyliśmy na samodzielny spacer zgubiliśmy się kilka razy, zawracani przez miejscowych w tej "medinie na zboczu". Szukaliśmy jakiegoś sklepu celem uzupełnienia zapasów. Poszło nam słabo i dopiero jak dotarliśmy na żwirową drogę do Imlil znaleźliśmy kilka sklepików pamiątkarskich i z wodą (pamiętne targi z berberyjką, która nie mówiła żadnym znanym nam obcym językiem, za to cały czas się uśmiechała i wchodziła w komunikację manualną;). Dopiero wieczorem, gdy prowadził nas syn Ibrachima zauważyliśmy, ze trzeba było wiedzieć, gdzie zapukać. Wszystkie drzwi wyglądały tak samo- ale niektóre prowadziły do piekarni, inne do sklepiku ze słodyczami, a sprzedawce trzeba było "wywołać" z domu. Ok 18 zapasy i zakupy zrobione. Poznaliśmy parę Hiszpanów- właśnie schodzili z Toubkala. Pokazywali zdjęcia, opowiadali o wrażeniach. Ależ nas to zachęciło! Razem też zjedliśmy posiłek w domu Ibrachima i ogólnie spędzili bardzo miły wieczór z przewodnikiem, który okazał się znać 2 języki dobrze, 2 następne w miarę i po kilka słów w całej reszcie! Opowiadał o swoich wyprawach, pokazywał zdjęcia.. Staraliśmy się przestrzegać wszystkich zasad panujących w marokańskim domu.. Po kolacji do naszego lokum zaprowadził nas Ibrachim- sami byśmy po ciemku nie trafili!
  Następnego dnia (09.07)- ok 7 rano ruszyliśmy z Arumdt. Słońce leniwie kładło się na pobliskich zboczach, my szliśmy doliną rzeczną- kamienistą i suchą o tej porze roku. Zaraz potem zaczęło się podejście, na którym spotykaliśmy berberki niosące trawę. Strasznie denerwowały się, ze zrobimy im zdjęcia, co nie przeszkadzało im nalegać na danie im słodyczy. Nie wykazaliśmy się asertywnością.. Mijało nas tez kilku poganiaczy z mułami. Zawsze i ze wszystkimi prawie wymienialiśmy grzecznościowe "Bonjour" czy "Ca va?". Właściwie było tak przez cała wyprawę:) Ok 9 osiągnęliśmy Sidi Chamaruch (2310m. n.p.m.). Miejsce pochówku jednego z marabutów, do którego pielgrzymuje wielu Marokańczyków prosząc o uzdrowienie. Do części wioski z grobowcem- wstęp tylko dla muzułmanów. Sklepik spożywczy, pamiątkarski i kramik z herbata. Tyle czeka turystów. A dalej już tylko ostre podejście w górę. Tak na ok 0,5h. Potem trasa wnosi się trawersując zboczem nad rzeką. Słońce świeciło już niemiłosiernie, plecaki dawały o sobie znać.. Po drodze trafiliśmy jeszcze na 2 małe sklepiki. Mijaliśmy mnóstwo ludzi. Większość dzień wcześniej zdobywała szczyt Toubkala,a dziś na świeżo schodzili. Inna bajka, ze byliśmy jednymi z niewielu, którzy nieśli własne bagaże (jak zawsze;). W sumie ten trawers zajął nam jakieś 2h. Choć ostatnie pół godziny widzieliśmy schronisko.. i szliśmy.. i widzieli.. a ono za nic się nie zbliżało! Na demotywatory na główną po prostu! Ostatecznie ok 12 w pełnym słońcu i dość zmachani dotarliśmy! Refuge du Toubkal Francuskiego Klubu Alpejskiego (bo to wybraliśmy, jest jeszcze obok drugie- Moufflon, niedawno powstałe i cieszące się złą sławą. Właściwie nie wiemy dlaczego..) położone jest na wysokości 3207m. n.p.m. Jak tylko wynajęliśmy łóżka tak uznaliśmy, ze zasłużyliśmy na odpoczynek. Dopiero po godzinie zeszliśmy zrobić sobie obiad (z tytki). Spotkaliśmy Polaków, którzy właśnie zeszli ze szczytu- znów opowieści. Poszliśmy na mały spacer aklimatyzacyjno- fotograficzny szlakiem do jeziora. Rzucające długie cienie skały koloru ochry, na tle granatowego w zachodzącym słońcu nieba. Kontemplowaliśmy.. Ech! Gdy cień przykrył nasza "dolinkę", wróciliśmy do schroniska. Siedzieliśmy z herbata i szeregiem różnych grup na tarasie- podziwiali widoki, słuchali opowieści itp. Ok 20 przygotowaliśmy rzeczy na dzień następny i poszli spać- w końcu wstawać mieliśmy ok 4 rano! Mieszały się w nas uczucia ekscytacji, oczekiwania, ale też trochę niepokoju: czy się uda? Dzięki temu, że wysokość zdobywaliśmy stopniowo, obyło się bez objawów choroby wysokościowej.
  Pobudka 10.07 po 4 rano. Cichutkie zbieranie się po ciemku, żeby nie obudzić towarzyszy z pokoju. Na śniadanko zeszliśmy już w pełnym rynsztunku. Po kieszeniach poupychane zapasy, woda w chlebaku, kije.. Zapakowane plecaki zostawiliśmy na półce pokojowej, miały tu na nas grzecznie poczekać. Ok 6 rano tuz za zorganizowanymi ekipami ruszyliśmy! Szlak wiódł trasą, którą -wydawało nam się dzień wcześniej- wieść nie mógł. Ostro w górę po osuwisku kamiennym. Świt nie dotarł do nas jeszcze tak całkiem, więc nawet jeśli obyło się bez czołówek, to było trochę ciemno (czyt. Klimatycznie;) i nie zawsze było widać szlak.. Czasem więc zawracały nas różne grupy z przewodnikami- pokrzykując na nas: "ej, berberzy [z powodu chust na głowach], szlak jest tam!". Grzecznie odnajdowaliśmy właściwa ścieżkę i mozolnie wędrowali dalej w górę, przeciskali się miedzy skałami.. Fajnie! Gdy już zrobiło się jasno, ale jeszcze szliśmy w cieniu zrobiło się bardzo przyjemnie- poczuliśmy wtedy najbardziej radość wspinania, odkrycia, zdobywania:) Góry koloru ochry otaczały nas.. Ok 8 byliśmy na Przełęczy Pod Toubkalem (Tizi n-Toubkal, 3940m. n.p.m.). Widoki, zdjęcia i całkiem solidny wiatr. Kawałek dalej majaczący już szczyt. Zatem po pogryzce ruszyliśmy na ostatnie podejście.






    O 9 rano stanęliśmy na szczycie Jebel Toubkal 4167m. n.p.m. :):):) Na górze było już kilka grup i panował radosny nastrój zdobywców. Hiszpanie śpiewali swoje radosne "Sol!", niektórzy się ściskali, gratulowali sobie (ostatecznie, nie wszyscy zdobyli szczyt. Widzieliśmy ok2 zawracające osoby). Udzielił nam się ten radosny nastrój! Więc po pierwszych ściskach i zdjęciach z dotarcia na szczyt (przy ohydnej metalowej piramidzie.. ale trzeba;), schowaliśmy się w niszy, by kontemplować wspaniałość gór Atlasu. Zachwycał nas kolor, skalno- "piaskowa" faktura i fakt, że wszystko widzieliśmy z góry;) Ok 10 ruszyliśmy w dół, absolutnie szczęśliwi i nakręceni! Słońce dawało już się we znaki. Ponieważ schodziliśmy tą samą trasą, więc mieliśmy okazje utrwalić sobie widoki i miejsca. Z czasem zejście do schroniska zaczęło się dłużyc bardziej niż podejście.. ok 12 -wreszcie schronisko. Uf, chwila w cieniu, chwila odpoczynku, jakiś obiad. Zwinęliśmy nasze plecaki, dokonali formalności administracyjnych i podjęliśmy decyzję o marszu w dół- mając nadzieję dotrzeć aż do Imlil, choć w razie czego rozważaliśmy nocleg w Sidi Chamaruch albo Arumdt. Kiedy po 13 wystartowaliśmy ze schroniska słońce w dolince grzało okrutnie, ale niedawna radość ze zdobycia szczytu pobudzała nas na tyle, ze ruszyliśmy raźno i pełni optymizmu (pomimo ~6h trasy w nogach). Trasa w dół wyglądała jakoś inaczej;) Koło 15 dotarliśmy do Sidi Chamaruch. W związku z małymi przygodami żołądkowymi byłam w części wioski, w której pochowany jest marabut. Oczywiście pod eskortą, ale i tak byłam wdzięczna, że zrobiono dla mnie wyjątek! Poczuliśmy się już trochę zmęczeni, ale postanowiliśmy nie dawać jeszcze za wygraną i jednak podjąć próbę dotarcia do Imlil. Zejście trawersem z Sidi Chamaruch nad korytu rzeki zajęło nam jakąś godzinę z kawałkiem. Gdy dotarliśmy do znajomego sklepiku z pamiątkami w Arumdt uznaliśmy, ze to już blisko i żeby było łatwiej ruszyliśmy droga żwirowa. Był to nie najlepszy pomysł, bo była ona dostosowana do ewentualnego dojazdu, w związku z czym wiła się i kręciła wokół zbocza,a tym samym dłużyła straszliwie! W końcu zaczęliśmy używać skrótów miejscowych. Jakoś po 18 dotarliśmy do Imlil. Potwornie zmęczeni i równie potwornie szczęśliwi:) Ponad 10h trasy.. Jak już udało się znaleźć i wytargować nocleg (co nie było łatwe, bo na rześkich nie wyglądaliśmy)- odetchnęliśmy z ulgą. Nawet skusiliśmy się na tajin na kolację, który przyniesiono nam do pokoju. Był boski! Pachniał kuminem i warzywami, a do tego dostaliśmy świeżutkie podpłomyki. Wykąpani, relaksowaliśmy się przy posiłku wspominając nader udany marsz.
   Ech!11.07 cały strawiony na dostanie się do Agadiru. Najpierw grand taxi do Marakeszu, potem petit taxi na dworzec CTM'u, chwila odsiadki i już pędziliśmy (klimatyzowanym!) autokarem bezpośrednio do Agadiru (bilet ok 100Dh+ bagaż 5Dh/od osoby). Zakładając jeden dłuższy postój, ok 18 byliśmy na miejscu. Tym razem nie mieliśmy ochoty na targowanie się, więc do hotelu dotarliśmy z dworca piechotą z pomocą mapy. Ok 40 minut marszu, gdzie po drodze minęliśmy duży suk, "obrębiony" charakterystycznymi glinianymi murami. Wieczorem- zakwaterowanie i spotkanie ze znajomymi, którzy radośnie powitali nas już w recepcji! Opowieści i oblewanie:)
  Kolejny dzień (12.07) poświęciliśmy w całości oceanowi:) A potem znowu zaczęło nas nosić- wybraliśmy się na południe. Razem z czwórką znajomych (pozdrowienia dla Ali, Gosi, Eweliny i Pawła!) wynajęliśmy jeepa wraz z kierowca i pognali w dół kontynentu. Najpierw zajrzeliśmy plantacje bananów, gdzie pokłuliśmy się pamiętnie opuncjami;) Potem na Mała Saharę (Baby Sahara- jak nazywają ją tambylcy). Faktycznie mała. Ale przy odrobinie wyobraźni daje przedsmak tego, jak można się poczuć na pustyni.. A żółto-pomarańczowy piasek komponuje się z szafirowym niebem. Dalej podjechaliśmy do "spreparowanego" berberyjskiego domu, w którym coś zjedliśmy. Nawet jeśli zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jest to całkiem prawdziwe gospodarstwo, a raczej odtworzone w celach turystycznych, to i tak było ciekawie i trochę egzotycznie. Dodatkowo wrażenie robił fakt, że stało w głębi lądu, na suchej pomarańczowej glebie, porośniętej jedynie sukulentami i drobnymi krzaczkami.. Zero cienia! Sam dom natomiast (jak i mury wszystkich zwiedzanym miast) zbudowany był z dostępnej wszędzie gliny. Wygląda to bardzo fajnie i ciekawie- trochę jak taka zamkowa lepianka. Trwałość takich konstrukcji ocenia się na 20 lat. Ale tej gliny jest wszędzie pełno, więc co za problem zbudować następny?;) No i jeszcze nigdy w ramach obiadu nie dostaliśmy aż tyle! Najpierw tajin, potem kus-kus z baranina, na deser owoce melony i arbuzy, a na sam koniec miętowa herbata. Zastanawiałam się czy potem dam rade jeszcze cokolwiek zwiedzać..;) Na szczęście następnym punktem programu było Tiznit- czyli srebrne miasto- znajdujące się znacznie poniżej Agadiru. Poszliśmy sobie do fabryki srebra. Wyroby misterne, czasem antyki- bransolety, wisiorki, często ciężkie, bogate w kamienie lub ażurkowo zdobione. Dla mężczyzn różne wzory krzyży południa. Dużo frajdy sprawiło nam oglądanie resztek- czyli tego co ludzie oddają, bo już nie chcą. Można było znaleźć różne berberyjskie wisiorki, koraliki itp. Ceny oczywiście jak z kosmosu, bo miejsce turystyczne. Z tarasu widokowego obejrzeliśmy medinę oraz trochę zaniedbany gaj palmowy.. no dobra, bardzo zaniedbany.. Dalej ruszyliśmy w stronę Sousse-Massa, gdzie rzeka o tej samej nazwie wpada do oceanu jednocześnie użyźniając na tyle glebę, ze miejsce to stanowi niezwykłą, zieloną dolinę bogatą w rośliny i zwierzęta. Wygląda to odjechanie, bo nagle kończą się piaski i zaczyna bujna dolina. Na początku wiosny zobaczyć tam można całe bogactwo ptaków, w tym flammingi. Zresztą- jeśli ma się dużo czasu można się przejść na swoiste "safari" po dolinie. My niestety, aż tyle go nie mieliśmy. Pojechaliśmy zatem na dzika plażę. już sama jazda jeepem po wydmach była niezła zabawą- szczególnie, że rzucało strasznie, czasem się zakopywaliśmy a nasz kierowca zapamiętale manewrował kierownicą. Cypel, na którym się zatrzymaliśmy w celach widokowych był tak uroczy, że pomimo protestów naszego kierowcy postanowiliśmy się wykąpać. To była przygoda:) Fale były znacznie większe niż na agadirskiej plaży, słońce niezamglone. I gdyby kierowca nie zagroził odjechaniem bez nas, pewnie by nas z tej wody nie wyciągnęli;) Na koniec zwiedziliśmy fabrykę ceramiki. Przewodnik lokalny pokazał nam dokładnie kolejne etapy powstawania glinianych wyrobów- zaczynając od urabiania gliny, przez kształtowanie na kole garncarskim, pomalowanie , pokrywane szkliwem i wypalanie. Oczywiście- jak zawsze- można było dokonać zakupów. Wróciliśmy ok 18. 14.07 wieczorem mieliśmy już wylatywać do Polski- dzień zatem upłynął na plażowaniu, pakowaniu, no i postanowiliśmy w końcu wybrać się na basen w hotelu, w którym mieszkaliśmy, żeby nie było;) Rankiem 15.07 powitał nas chłód katowickiego poranka..


Ostatnia aktualizacja: 28-02-2010. Designed by Arkadiusz Golicz. Wszelkie prawa zastrzeżone.