Dziś: 6.5.2024
GŁÓWNA WYPRAWY OPIS GALERIA 


Przelot do Kathmandu przez Monachium i Delhi
---------------
Ok 5$/1os przejazd autobusem z Kathmandu do Pokhary
---------------
Śrenia cena pokoju hotelowego dla 2 osób:5-15$
---------------
Ok 3$ za nocleg dla 1 osoby w lodżach turystycznych na szlaku pod Annapurnę
---------------
Ok 3$ za posiłek dla 1 osoby w lodżach turystycznych
---------------
Szef kuchni poleca:

Momo - czyli pierożki...

Chapati czyli taki twardy naleśnik z serem lub miodem...

Gurung Bread - hmmm.. ciasto smażone na głębokim oleju, taki chleb Gurungów...

Dal-Bhat - nasz faworyt - ryż z różnego rodzaju sosami - Ważne!- płacimy raz a jemy do woli - jak talerz zrobi się pusty donoszą nam kolejną porcję...

---------------


Nepal - wyprawa naszych marzeń- w skrócie:

...wystartowaliśmy 27.03 z Warszawy, by przez Monachium i Delhi dostać się do Kathmandu (stolicy podhimalajskiego kraju). Stamtąd musieliśmy jeszcze przebyć drogę do Pokhary, a dalej do Nayapul, by 30.03 wyruszyć na trasę do Sanktuarium Annapurny, czyli otoczonego ośmiotysięcznikami cyrku lodowcowego, na wysokości 4130m. n. p. m. Szliśmy przez pola ryżowe, dolinę rzeki Mhodi i jęzor lodowca, z którego wypływa, by 03.04 osiągnąć Annapurna Base Camp. Po drodze towarzyszyły nam najpierw bananowce, potem rododendrony, bambusy, a dalej już tylko himalajska kosodrzewina, którą też w końcu wyparł śnieg w ogromnych ilościach! Jako jedni z niewielu turystów zdecydowaliśmy się na nocleg w ABC (inni rezygnowali ze względu na ryzyko choroby wysokościowej). Wschód słońca i złote szczyty sprawiły, że uwierzyliśmy, iż Himalaje to miejsce wybrane przez Boga.. Tego też dnia zaczęliśmy marsz w dół, trochę inną trasą, która pozwoliła skorzystać z gorących źródeł w Jhinudanda. 08.04 mieliśmy dzień odpoczynku w Pokharze, a potem 3 szalone dni zwiedzania Kathmandu i poznawania niesamowitej, kolorowej i zupełnie odmiennej kultury Nepalu. 13.04 rozpoczęliśmy nasz powrót do Polski z nieodpartą chęcią powrotu kiedyś do tego niezwykłego miejsca.

Coś więcej...

Przygotowywaliśmy się prawie rok. Decyzja zapadła jednego czerwcowego dnia 2007, kiedy Arek nie wytrzymał mojego marudzenia o tym, że Himalaje są niezwykłe i że my też damy radę je zobaczyć i po prostu znalazł połączenie lotnicze.. Niestety- pierwszy pomysł musieliśmy odłożyć w czasie, bo okazało się, iż dostałam pracę i nie mogłabym wybrać urlopu tak od ręki. Za to trochę nam to pomogło w kwestiach materialnych. Mieliśmy też więcej czasu na zaszczepienie się (tężec, błonica, polio, dur brzuszny, żółtaczka A i B... ufff!), pozbieranie mapek, sprzętu do końca itp. W grudniu 2007 klamka zapadła ostatecznie- po długim grzebaniu w necie, Arek wyszukał odpowiednie czasowo i cenowo połączenie i następnego dnia kupił bilety. Wtedy poinformowaliśmy rodziców;) Czas do marca płynął na wyraz wolno. Święta Wielkiej Nocy spędziliśmy na szpilkach, odliczając godziny! Po wylądowaniu w Kathmandu przeszliśmy szybki kurs asertywności najpierw z panami z banku (wymiana kasy), a potem z taksówką do hotelu. Poszło nam średnio, ale nie fatalnie. Pokój mieliśmy zarezerwowany przez internet (hotel Thasi Dharghey), dzięki czemu uniknęliśmy wieczornej bieganiny, czy targowania się z kierowcami taksówek (czego nauczyliśmy się dopiero po tygodniu, że w Nepalu za takie rzeczy nie ma ustalonych cen- można, a nawet trzeba negocjować, bo pierwsza cena jest znacznie zawyżona! Ale trening czyni mistrza;) A rano żwawym marszem do głównego przystanku busów do Pokhary. Obejrzeliśmy sobie Nepal bezpiecznie z okien autobusu. Trochę przyzwyczailiśmy się do inności tego kraju. W Pokharze wylądowaliśmy wieczorem- blokada przedwyborcza na drodze. Był jednak czas by się rozejrzeć, dokupić sprzęt (Arek skusił się na kije, które potem okazały się nader przydatne nie tylko w dreptaniu, ale i w przepędzaniu niesfornych byków z trasy;), który na miejscu jest zdecydowanie tańszy, ale i wybór ograniczony do kilku firm. Sprawdziliśmy lokalizację ACAP (Annapurna Conservation Area Project) i info o dokumentach potrzebnych do rejestracji wyjścia na trasę. Nocleg w zarezerwowanym wcześniej Grand Holliday. Dlatego następnego dnia rano załatwienie wszelkich zezwoleń i taksówki do Nayapul poszło już sprawnie. Stamtąd ok 12 ruszyliśmy w solidnym upale do Birethanti, gdzie mieliśmy nocować według naszego przewodnika papierowego (takiego ożywionego nie mieliśmy. Pomimo zachęt wszelakich biur podróży organizujących treki już w Nepalu, przygotowaliśmy tą wyprawę sami i chcieliśmy ją spędzić sami. W końcu to nasza podróż przedślubna czyli 3/4 miesiąca miodowego! Dodatkowo znacznie obniżyło to koszty wyjazdu. Ale też i ciężar plecaków spoczywał tylko na naszych barkach;). Czar Himalajów i niecierpliwość nasza sprawiły, że przeszliśmy Birethanti i zdecydowali ruszyć dalej i zatrzymać się dopiero w Ghandrung. Na początku trasa wiodła szerokim duktem prawie, razem ze stadami jucznych osiołków i bananowcami obok. Było dość płasko i gorąco. Arek nawet poczuł ukłucie rozczarowania pt. "hej, to mają być Himaleje??";) Ale góry się poprawiły i już po 2,5h drogi (z jedną czosnkówką i spotkaniem Polaków, z którymi potem wędrowaliśmy czasem razem- tu uściski dla Gosi i Rafała!) zaczęło się podejście. Wtuptaliśmy 700m w 2h pośród niesamowitych, półkowych pól ryżowych. Miejscowi ludzie z uśmiechem patrzyli na sapiących turystów, którzy dziwnie wolno poruszali się po ich wioskach, po których oni biegają w japonkach. Do Ghandrung dotarliśmy koło 18. Zajęli mały pokoik, zjedli długo oczekiwany posiłek (ok 1 godziny robiły się nasze momo, czyli pierogi, co o mało nie skończyło się awanturką, bo byliśmy dość mocno głodni!), skorzystali z pryszniców typu solar system- jak się można domyślić, żadnego sol już nie było, więc się trochę zahartowaliśmy! I wśród radosnej burzy zakończyli bardzo udany w sumie dzionek. Wtedy dopiero też poczuliśmy, że naprawdę się udało- jesteśmy w Nepalu! Rano mieliśmy pierwszy raz okazję podziwiać Himalaje z bliska. Przed nami dumnie piętrzyły się Annapurna South i Hiunchuli, a dalej Manchhapuchhra. Warto było wstać wcześniej:) Potem zaczęliśmy już zawsze tak spędzać dzień- od porannego śniadania z widokami, szybkiego zbierania dobytku i ruszania na trasę przed 8 rano by tak na 14 być już w następnej logi i schronić się w niej przed deszczem lub śniegiem, który o tej porze nieuchronnie zaczynał dręczyć turystów. Wspięliśmy się na przełęcz Komrong (2255) odprowadzani przez grupę młodych Nepalczyków, którzy zarówno chętnie posłuchali o Polakach jak i opowiedzieli nam o ich rodzinnych stronach, uczyli nas też poprawnej wymowy ich imion;) Dalej ostro w dół do wioski Kyumnu, gdzie wypiliśmy całe wiadro gorącej herbaty- czym zyskaliśmy sobie sympatię miejscowych tragarzy, bo jako jedni z nielicznych turystów siedzieliśmy na zewnątrz i pili gorący napar zamiast zimnej coli. Dalej już tylko trzeba było podejść to, co zeszliśmy! Ale już koło 14 siedzieliśmy na tarasie The Fish Tail Loge z naszymi znajomymi Polakami. Za oknami duło i lało, ale co to dla nas! (szczególnie jak jesteśmy pod dachem;). W przerwie między deszczami zwiedziliśmy wioskę i dokonali drobnych, pamiątkowych zakupów. Planowaliśmy się wyspać, bo następny dzień miał być jedną z najdłuższych tras w górę, ale ok 4 rano zbudził nas dźwięk coś jakby rogu , któremu wtórował zawodzący Nepalczyk... Jak się potem okazało cała wioska złożyła się na czarownika, który miał odstraszyć złe duchy.. Czyżby turyści im aż tak zaleźli za skórę??;) Trasa znów obfitowała w piękne widoki ściany Annapurna South i Hiunczuli, coraz bliżej też widzieliśmy Manchhapuchhrę. Zeszliśmy o kolejne 400m, by zaraz potem wspinać się do Sinuwy, położnej na 2360, skąd widać jak na dłoni było wąwóz Mhodi Khola, którym mieliśmy wędrować dalej. Minęliśmy opuszczoną wioskę Kuldhigar (2540) i dotarli do Bamboo- otoczonym bambusami i znajdującym się bezpośrednio przy Mhodi skupisko budynków (głównie logi turystycznych, bo na tej wysokości nie da się już uprawiać ryżu). Wtedy już była ta pora, o której pogoda zawsze kaprysiła.. Ale cóż było robić?- opancerzyliśmy się w goretexy i ruszyli dalej. Droga wznosiła się stanowczo, ale nie stromo w górę, w dole szumiała Mhodi, a od góry deszcz i okoliczne wodospady. Zieleń bambusów i pewna mroczność omszałych rododendronów (które nic sobie z niej nie robiły i kwitły radośnie na czerwono) towarzyszyły nam do samej Himalaya (2900). Arek wykazał się siłą i cierpliwością do kobiet (szczególnie swoich;), bo w pewnym momencie deszcz i jednostajna droga w górę wypompowała ze mnie dość sporo energii.. Trochę czasu zajęło mu zmotywowanie mnie do dalszej wędrówki bez marudzenia- pomogło zagrożenie odebraniem plecaka;) Dotarliśmy ok 17. Wieczór spędziliśmy we wspólnej jadalni- z szerpami, Francuzami, Filipińczykiem, znajomymi Polakami i gazowym piecykiem, który suszył zapamiętale nasze rzeczy. Pomimo obietnic temperatura znacząco zniechęciła nas do kąpieli.. ("dzikie rumaki nie zmuszą mnie do rozebrania się w tej lodowni!!";) Poranne wstawanie, śniadanie we wspólnym i ok 8 w drogę! Przejrzyste niebo i bliskość Manchhapuchhry wędrowały z nami od rana. Wspięliśmy się pod "wiszący" głaz zwany Hinku (3170) i dotarli do Deurali(3200). Przez opuszczoną z powodu lawin Bagar (3300) zeszliśmy do Mhodi (albo to ona wzniosła się do nas). Ba, nawet musieli ją przekroczyć i fragment trasy iść wschodnim brzegiem ze względu na zagrożenie lawinowe. Minęliśmy podnóża Manchhapuchhra- miejsce naprawdę magiczne i dumne.. I tym samym przekroczyli bramę Sanktuarium. Jeszcze kawałek przy Mhodi z otwierającym się widokiem na Gangapurnę i Annapurnę II, a dalej coraz wyżej wzdłuż zachodniego zbocza Hiunchuli. Wszelkie drzewa zostały niżej, teraz mijaliśmy już tylko sięgającą nam do pasa lub ramion krzewiastą roślinność. Żeby utrzymać nas w klimacie zaczął padać śnieg i to dość solidnie. Widoczność na parę metrów do przodu. Tak koło 13 dotarliśmy do Manchhapuchhra Base Camp (MBC, 3700). Wybraliśmy bardziej oddaloną logię, gdzie mieszkali już nasi znajomi. Byliśmy w 5 jedynymi gośćmi. Zrzuciliśmy plecaki i ruszyli na spacer aklimatyzacyjny. Godzinka marszu w górę, wśród radośnie sypiącego śniegu. Machnęliśmy kilka fotek, rozejrzeli się, pogawędzili i zeszli do bazy. Fajnie wyglądała z góry- zasypana i niepozorna;) Przy kolacji nawet przestało sypać, chmurki przewiało i mieliśmy okazję podziwiać Manchhapuchhrę w zachodzącym słońcu.. Jej pn - zach ściana (naprawdę ściana! Prosta, jednolita!) w złocie i bieli.. Można się zakochać!;) Kolejny ranek też był słoneczny. Wszyscy, którzy chcieli tylko podejść pod ABC i wrócić tu na nocleg już dawno wyszli. Zamykaliśmy pochód. Na początku znaną nam od wczoraj trasą, dalej wzdłuż lodowca. Mnóstwo śniegu skrzyło się i chrupało pod nogami. Czapki, okulary ochronne i krem z filtrem 50. Błękit nieba i ogromna przestrzeń otoczona zewsząd skalistymi Himalajami.. Trudno to oddać w słowach, w zdjęciach też nam nie do końca wyszło.. ale wrażenie było niezwykłe! U celu wędrówki (ok 10) Annapurna Base Camp (4130) i to, na co czekaliśmy najbardziej- południowa ściana Annapurny I. Staliśmy urzeczeni, oczarowani i zadumani.. Czasem "budził" nas łomot wiatraków helikoptera, bo Rosjanie akurat mieli ochotę pojeździć na nartach.. Ale nawet ta ciekawostka przyrodnicza, nie przerwała naszego zachwytu! Zajęliśmy mały pokoik i zostawiwszy plecaki znów poszli się aklimatyzować. Wspięliśmy się na wzniesienie od strony Hiunchuli i Annapurny South. Ok 100m różnicy poziomów i jakieś 50 przesunięcia (czyli bez kijów nie podchodź;), solidne zakopywanie się w śniegu itp. Za to "z góry" jeszcze fajniejsze widoki! Znów posiedzieliśmy, nacieszyli oczy i serducha, podkarmili aparaty nową porcją pikseli i zaczęli złazić. Akurat jak jedliśmy obiad (Dal Bhat w dużych ilościach; pomimo lekkiego dizziness spowodowanego wysokością, apetytu nam nie odebrało!) zasnuło się i sypnęło śniegiem. I tak sypało już do nocy! Także mniej więcej od 15 siedzieliśmy w naszej małej lodowni i planowali dalszy pobyt (w tym głównie zwiedzanie Kathmandu). Na następny poranek czekaliśmy wprost z utęsknieniem! Złoto gór, które urzekło nas kiedyś na slajdowisku z Nepalu (zdjęcia pokazywali Cetnerowie), było niezwykłym motywatorem. Pogoda okazała się łaskawa- widoczność była cudowna. Okutani w kilka warstw polarków przed wschodem słońca dotarliśmy na punkt widokowy.. Waaarto było:) Słońce malowało królujące nad nami szczyty Annapurna Himal naprawdę na złoto! Annapurna przybierała ten niezwykły kolor na tle głębokiego granatu nieba. I my gdzieś w tym wszystkim.. W Sanktuarium Annapurny. Jeszcze kilka osób razem z nami uczestniczyło w tym porannym "nabożeństwie"- cisi szerpowie, głośny Amerykanin, kilku Anglików. Gdy już słonce całkiem podbiło Annapurnę, wróciliśmy do bazy na śniadanie, zupełnie już zakochani. Tym razem później- bo ok 9- ruszyliśmy na trasę. Z zasłyszanych wieści (przewidywana blokada dróg ze względu na mające się odbyć wybory) postanowiliśmy skrócić nasz marsz o jeden dzień, co wiązało się z przyspieszeniem marszu tego dnia- mieliśmy dotrzeć aż do Bamboo (trasą, która pokonywaliśmy w górę). Najpierw szliśmy przez śniegi, potem kamienistą morenę, rzekę, roztopy i błoto, aż w końcu las najpierw rododendronowy, a potem bardzo zielony bambusowy. Pełny przegląd himalajskiej flory i klimatu;) Zeszliśmy około 1800m. W sumie bez przeszkód, początkowo z cudnymi widokami, końcówkę jak zawsze w deszczu. Nocleg znaleźliśmy szybko- gospodarz pierwszej logi przekonał nas do siebie oferując gorącą wodę (podgrzewanie gazowe zamiast solarka! hura!). Obudziło mnie "sto lat" w niewielkim pokoju o dyktowych ściankach:) Potem było mniej lub bardziej uroczyste urodzinowe śniadanko i całkiem zwykłe pakowanie się. Ok 8 na trasie. Aż do Chhomrong szliśmy znaną nam już trasą- co wiązało się z całą masą znienawidzonych schodów. Wąwóz Mhodi w dole wił się i zielenił przecudnie, Manchhapuchhra królował miłościwie u góry. A do tego wszystkiego ukochany upolował dla mnie urodzinowy prezent- pierwszy raz w życiu miałam okazję dostać kwiecie rododendrona. Zdobywszy schody na Chhomrong postanowiliśmy uczcić zwycięstwo solidnym obiadem (Dal Bhat, bo jakżeby inaczej!). Mięliśmy też okazję porozmawiać z grupą Amerykanów.. strach się bać, bo spytali, czy u góry są jakieś dobre hotele... Jak zawsze zdążyło się zachmurzyć i rozpadać, toteż karkołomne zejście wąskimi schodkami do Jhinudandy (1780) pokonaliśmy w strugach deszczu. Na szczęście wypadało się szybko i już godzinkę później zaopatrzeni w ręczniki schodziliśmy do gorących źródeł przy brzegach Mhodi. Po prostu miodzio wymoczyć takie zmęczone co nieco mięśnie w 40stopniach! Mieliśmy także okazję do spotkania towarzyskiego- zarówno z turystami (Kanadyjczycy, Niemcy) jak i miejscowymi. Ciekawie. W logi jeszcze wypiliśmy urodzinowe piwo:) Pierwszy raz w Nepalu mieliśmy okazję przeżyć deszcz rano. Solidny. Do 9 nawet próbowaliśmy go przeczekać, ale w końcu daliśmy za wygraną, opancerzyli się i ruszyli na trasę. Droga wiodła nadal ostro w dół do rzeki Kimrong, a dalej zboczem do miejscowości New Bridge (1340). Most rzeczywiście się tam znajduje i jest najdłuższym wiszącym mostem jaki mieliśmy okazję przekraczać. Przedostaliśmy się na prawy brzeg Mhodi Khola i zaczęli wznoszenie do Landrung (1640), gdzie dotarliśmy ok 12.30. W siąpiącym już tylko deszczu i po tukpie (zupa) ruszyliśmy dalej. Spora i bogatsza osada wyglądała na zdominowaną przez maoistów, z którymi woleliśmy nie wdawać się w dyskusje;) Po godzinie dotarliśmy do Tolki (1700), gdzie nasz celulozowy przewodnik przewidywał nocleg. Po kąpieli, podziwiając parujące pobliskie góry (dalsze nadal były zasnute) zamówiliśmy momo i oddali się słodkiemu lenistwu. Wieczorem natomiast mogliśmy podziwiać Annapurnę South i Hiunchuli, które przedarły się przez chmury i rozpościerały dokładnie przed nami.. Tolka okazała się wioską ułożoną prawie na całej szerokości zbocza, więc przemarsz przez nią trochę nam zajął. W Bhedi Kharka szlak odbijał w lewo i zaczynał ostro wspinać się na przełęcz Pitam Deurali (2100), gdzie znajduje się punkt widokowy. Jeszcze raz mogliśmy podziwiać szczyty Annapurna Himal (Manchhapuchhre, Annapurna South, Hiunchuli), ech! Krótki popas, lemon tea i po 40minutach Pothana (1890), gdzie wymeldowaliśmy się na stanowisku ACAP'u. Dalej już schodami w dół przez Dhampus- dużą wieś naprzeciw przełęczy, po jej prawej stronie, by dostać się na prawe zbocze schodzące do Phedi (1130) i asfaltowej drogi. Spotykaliśmy dzieci, które odważnie pokazywały nas sobie palcami krzycząc "sweets, sweets!" .. Ok 13.30 złapaliśmy tubylczy autobus do Pokhary. Jechał dość długo, bo zbierał ludzi po drodze, stał w kilku korkach itp. Tym razem z centrum Pokhary do Lakeside postanowiliśmy iść piechotą. Tak w ramach krajoznawstwa:) Ok godzinnego tuptania i dotarliśmy do centrum dzielnicy turystycznej z drugiej strony niż mieliśmy okazję być ostatnio. Zupełnie przez przypadek, ale bardzo szczęśliwie spotkaliśmy superkrasnale (czyli Gosię i Rafała:), którzy polecili nam bardzo fajny i niedrogi hotelik (Placid Valley). Jeszcze tylko krótkie rozeznanie w możliwościach dostania się do Kathmandu i ruszyliśmy na uroczystą kolację na zakończenie udanego treku. Po drodze ucięliśmy przemiłą pogawędkę z Agą i Piotrem, którzy następnego dnia mieli startować na trasę. W towarzystwie Gosi, Rafała, Babu (ich przewodnika) oraz jego córek spędziliśmy radosny wieczór do późnych godzin nocnych.. Następny dzień mieliśmy zaplanowany jako odpoczynek i zakupy. Rano po angielskim śniadaniu wypożyczyliśmy łódkę i wypłynęli na wielkie wody Phewa (drugie co do wielkości jezioro Nepalu). Z jego powierzchni przy bezchmurnym (jeszcze;) niebie widok rozpościerał się od Dhalaughiri Himal, Annapurna Himal, aż po Monaslu Himal, a w dali nawet Langtang Himal. Cudnie! Zieleń wzgórz naokoło i szum wody.. Idealny odpoczynek! W każdym razie da mnie, bo Arek dzielnie wiosłował. Zwiedziliśmy Barahi Temple na wysepce na środku niesymetrycznego jeziora i wrócili do naszego jednowiosłowego, wąskiego wehikułu. I mniej więcej od tamtej pory wiosłowałam ja, bo Arek zaczął odczuwać skutki jedzenia mięska w Nepalu.. Czuł się tak niewyraźnie aż do wieczora, co jak każda kobieta wykorzystałam na wyrwanie się na zakupy. Nauczona doświadczeniem targowałam się o każdą prawie cenę, co pozwoliło nam nabyć pamiątki dla rodziny i przyjaciół. Gdy Arek wyraził chęć wyruszenia na kolację (wegetariańską!!) było to najlepszym dowodem, że poradził sobie z niefortunnym śniadaniem.. Dzień przed mającymi się odbyć wyborami, korzystając z tego, że blokada dróg jeszcze nie opanowała kraju, ruszyliśmy do Kathmandu. Tym razem busik był sprawniejszy i już koło 14 wylądowaliśmy prawie w centrum Thamelu. Zakwaterowaliśmy się w hotelu Encounter Nepal sprawdzonym już wcześniej przez naszych znajomych Gosię i Rafała. Upolowaliśmy obiad, przespacerowali po Thamelu (uparcie broniąc się przed naganiaczami biur podróży), a wieczorkiem spotkali przy miejscowym piwku (Nepal Ice, Orangeboom, Everest) z superkrasnalami. Wyborczego poranka w Kathmandu wstaliśmy tak z przyzwyczajenia ok 7. Pokój z własną łazienką (10$) był nie lada luksusem, skorzystaliśmy. Na ulicach ogólna pustka i pewne napięcie wyborcze. Zrobilismy sobie spacer do najstarszej buddyjskiej stupy- Swayenbounath (The Monkey Temple). Trasa wiodła przez dość biedne dzielnice, więc musieliśmy być uważni. Pokonaliśmy jakieś 1000 schodów i znaleźli się na szczycie wzgórza, z którego królowała złota stupa. Żółto -czerwoni mnisi krążyli wokół (zawsze z kierunkiem zegara) kręcąc młynkami modlitewnymi, kilkanaście mniejszych świątyń -zarówno hinduskich jak i buddyjskich- wyrastało obok. Gołębie lądowały na białej podstawie symbolizującej ziemię, psy drzemały w cieniach, małpy przyglądały się turystom i wiernym przy ołtarzykach. Miejsce zrobiło na nas wrażenie niezwykłego spokoju i zrównoważenia.. Ok 11 dotarliśmy do Placu Pałacowego (Durbar Square). Nie był to plac w rozumieniu europejczyków- duży pusty obszar, okolony architekturą- lecz w rozumieniu nepalskim, czyli miejsce, gdzie zgromadzone są świątynie rozmaitej wielkości i to w całkiem dużej liczbie. Stare pagody, na podstawy których prowadziły strome schody i których cień stanowił miejsce spotkań i rozmów tambylców (co turyści niezwykle chętnie podłapywali), budowle poświęcone bóstwom- wcieleniom Wisznu, a także Pałac Kumari (czyli żywemu wcieleniu bóstwa). Kawałek dalej tytułowy Pałac Królewski. Nad nami słynne nepalski okna- "ażurowe", trochę przypominające nasze maswerki, tylko bardziej skomplikowane. Do tego wszystkiego oczywiście żar z nieba i cała masa chętnych do sprzedania nam czego;) Ale i tak chodziliśmy oczarowani po tym zupełnie innym niż znane nam wcześniej miejscu. Po obiedzie i chwilowej sieście w hotelu poszliśmy zwiedzić nowszą część miasta- zbudowana dla komfortu króla- czyli Pałac i niedaleki park (Royal Palace i Rani Pokhari). Ale zobaczyć się dużo nie dało- wszystko obudowane płotami i obłożone żołnierzami. Wieczór spędziliśmy na bardzo klimatycznej masali z Gosią i Rafałem. Rankiem zaopatrzeni w mapę ruszyliśmy do Patanu (in. Lalitpur). Spacer miastem zajął nam około godziny i był dość nieprzyjemny, bo prowadził główną arterią stolicy. Na sam patański Durbar Square weszliśmy od tyłu. Zrobił na nas większe wrażenie niż ten z centrum. Nie tylko ma większą powierzchnie i jeszcze więcej różnych świątyń, ale bardziej wyraziste kolory- czerwonych, rzeźbionych cudnie pagód i szaro-kamiennych lub ceglanych równie wzorzystych shikhar. Nacieszywszy oczy i ogólny widokiem szukaliśmy szczegółów błądząc między świątyniami, wdrapując się na niektóre, cały czas uparcie starając się zapamiętać, która jest czyja;) Dalej postanowiliśmy zwiedzić inne zabytki Patanu. Tu pojawiła się trudność- na naszej mapie wyglądały dojścia dość prosto, ale w gmatwaninie nepalskich, bezchodnikowych uliczek zgubiliśmy się kilka razy.. W końcu dotarliśmy do Kumbeshwar, czyli jednej z najstarszych i największych pagód tej części miasta. 5 stopni to już coś! Chromowana zdecydowaną czerwienią, bogato rzeźbiona, jedyna na tym placu (!), a do tego ozdobiona dzwoneczkami na wszystkich piętrach, które nadawały klimat temu miejscu. Dalej zwiedziliśmy Golden Temple, czyli świątyni i klasztor mnichów buddyjskich. Bardzo schowany. I bardzo mały w gruncie rzeczy. Tak trochę wciśnięty w bramę.. Co zupełnie nie pasowało do bogatych zdobień bramy na dziedzińcu, wykonanych ze złota. Częściowo można było także zwiedzić wnętrza, z czego chętnie skorzystaliśmy. Natomiast świątyni Mahhabudha (czyli Tysiąca Budd) szukaliśmy ponad godzinę, kilka razy tracąc nadzieję i zwiedzając różne ciekawe zakątki Patanu;) Trafiliśmy tam przez kompletny przypadek, kiedy zaczęliśmy szukać wyjścia z tej plątaniny ulic. Jest nietypowa- bo to świątynia buddyjska, ale architektonicznie stanowi shikharę. Ozdobiona różnej wielkości posążkami Buddy, których według legendy ma być 1000 (uwierzyliśmy na słowo;), a do tego ręcznie wykonanych. W pełni usatysfakcjonowani zdecydowaliśmy się na taksówkę do domu. Swoją drogą podróżowanie autem po Nepalu jest tez nie lada przeżyciem, bo nawet w stolicy nie uświadczysz znaków drogowych, a światła są jedne i nikt się do nich nie stosuje. W powszechnym użyciu jest klakson i "język migowy" (wymachiwanie rekami i pokrzykiwanie na innych kierowców;) O dziwo, wypadków poważnych niewiele, pomimo, że kierowcy jeżdżą na trzeciego, czwartego, pod prąd, bokiem... Po obiedzie wybraliśmy się natomiast do najbardziej znanej i największej nepalskiej stupy- Boudhanath. Ze względu na odległość od Thamelu i konieczność przedostania się przez dzielnice nienawykłe do turystów, zdecydowaliśmy się na taksówkę. Sama stupa robi ogromne wrażenie, bo umieszczona jest na placu pomiędzy kamienicami i z zewnątrz (znaczy jak podjechaliśmy) nie wyglądało na to, co zobaczyliśmy w środku! Poza tym jej rozmiary są na tyle słuszne, że wzbudzają respekt. Wokół krążyli buddyści wszelkich narodowości, strojów i kolorów skóry. Nieodłączne kramiki z pamiątkami (tu akurat w rozsądnych cenach w przeciwieństwie do Thamelu) wyrastały obok. Trochę tak po prostu pobyliśmy w tym miejscu... Gdy nastał ranek, po długich wahaniach zdecydowaliśmy się na zwiedzenie Bhaktapuru, który- jak mówiły przewodniki- był najlepiej zachowanym i najmniej zmienianym miastem/dzielnicą Kathmandu. Wahaliśmy dlatego, że jest tam kawałek i do tego wejście na stare miasto wyceniają na 10$/os! Wynegocjowaliśmy taksówkę i w drogę. Warto było! Stare miasto jest przeurocze! Bogato rzeźbione i różnorodne, ze wspaniałościami nepalskiego świata- oknami. A do tego sam Durbar Square jest rzeczywiście placem:) Tam naszą szczególną uwagę zwrócił Pałac 55 Okien (niestety wewnętrznych świątyń nie dało się zwiedzić- wstęp tylko dla Hindusów) i główna pagoda. Nad głowami, jak na wszystkich placach, panowała kolumna poświęcona królowi z dynastii Malla. Dalej przeszliśmy na plac Nayattapola, gdzie znajduje się pagoda pod tym samym "wezwaniem", z której podziwiać można Bhaktapur z wysokości:) i która stanowi także miejsce posiedzeń tubylców. Zaraz obok jedyna pagoda o podstawie prostokąta- Bhairawanath. Stamtąd już tylko rzut kamieniem na plac Dettreya, gdzie podziwiać można nepalskie okna w pełnym rozkwicie! Właściwie cały dzień nam tak upłynął na kontemplowaniu starego miasta i kultury:) Wróciliśmy komunikacją miejską, która nie przewidywała u człowieka wzrostu wyższego niż 170. Arek całą drogę spędził w ukłonie... Wieczór natomiast to ostatnie jeszcze zakupy pamiątkowe w Thamelu i w deszczu- wróciliśmy przemoczeni i spłukani;) Ostatniego dnia naszego pobytu w Kathmandu chcieliśmy odpocząć troszkę od kurzu miasta i wybraliśmy się na przylegające do Doliny Kathmandu wzgórze Nagarjun. Jedyne 2096 m. n. p. m. (ale to doczytaliśmy później;). Był to buddyjski Nowy Rok, więc wędrowaliśmy wśród wielu Nepalczyków, którzy na łonie natury w królewskim parku spędzali ten dzień. Po ok 3,5 h drogi (z 1 butelką wody!) dotarliśmy na szczyt Nagarjun, skąd mogliśmy podziwiać panoramę Doliny Kathmandu. Bardzo rozległą! Z dołu miasto nie wyglądało na tak duże. Wielkie całościowo, złożone z miliona małych domków;) Obejrzeliśmy zbudowaną u góry stupę buddyjską i świątynkę hinduską, chwile odpoczęli i zaczęli maszerować w dół. W 1/3 drogi spotkaliśmy grupę chłopców, którzy mimo iż angielskim władali bardzo słabo to jednak bardzo chcieli z nami pogadać (głównie o polityce, nie wiedzieć czemu?;) i towarzyszyli nam do samego dołu. Do hotelu dotarliśmy na ok 16. Na wieczornej imprezce pożegnalnej towarzyszył nam Everest;) Następny dzień to pakowanie, ostatni spacer po Thamelu i droga na lotnisko.. Do domku na Śląsku dotarliśmy następnego dnia późnym wieczorem. Z wrażeniem, że Nepal, wcale nie jest tak daleko;)


Ostatnia aktualizacja: 28-02-2010. Designed by Arkadiusz Golicz. Wszelkie prawa zastrzeżone.